Wspomnienia nauczycieli

Największa i najpiękniejsza przygoda mojego życia

Krystyna Jarecka

 

Był rok 1964. Technikum CRS w Kutnie poszukiwało dwóch nauczycieli: ekonomisty i fizyka. Urząd Miasta Kutno oferował mieszkanie dla każdego z nich. W tym celu wicedyrektor Jan Firek pojechał na Uniwersytet Łódzki i swojemu koledze z wydziału matematyki zgłosił problem. Kolega pana Firka powiedział, że jest małżeństwo: on fizyk, ona ekonomistka – szkoła będzie miała potrzebnych nauczycieli, a miasto zaoszczędzi jedno mieszkanie. Pan Firek umówił się z moim mężem na spotkanie z dyrekcją w Kutnie, najlepiej w czerwcu. I tak to się zaczęło.  Mój mąż był bardzo dobrze przygotowany do pracy w szkole: absolwent Liceum Pedagogicznego w Łowiczu i absolwent Wydziału Fizyki UŁ – słowem: prawdziwy nauczyciel. Ja pracą w szkole byłam przerażona. Wiedzę merytoryczną – owszem – miałam: ukończyłam Technikum Rachunkowości w Zgierzu oraz Wydział Ekonomiczny UŁ, ale moja wiedza pedagogiczna była „zerowa”. W rozmowie wstępnej z panem dyrektorem Czesławem Falborskim wyznałam to szczerze i wtedy po raz pierwszy usłyszałam: Koleżanko, więcej wiary we własne siły. Nie  święci garnki lepią. Wiedzę  pedagogiczną uzupełniłam, korzystając z książek, a następnie w latach 1968 – 1970 pobierałam naukę w Centrum Doskonalenia Nauczycieli Ministerstwa Oświaty w Warszawie. Szkoła  to nie tylko budynek, lecz przede wszystkim nauczyciele, pracownicy administracyjno – obsługowi i – najważniejsi – uczniowie. Grono pedagogiczne w starej szkole było nieliczne. Jak zapamiętałam pierwsze lata pracy?

Dyrektor naczelny pan CZESŁAW FALBORSKI: kulturalny, uśmiechnięty, wymagający od siebie i innych solidnej pracy, opiekuńczy w stosunku do pracowników i uczniów, ale niepobłażliwy.  Zauważał sukcesy i głośno chwalił, natomiast uwagi krytyczne przekazywał w sposób taktowny, niewbijający delikwenta w podłogę, ale skuteczny! Przydzielając mi kolejne przedmioty nauczania, widząc moje przerażenie i słysząc pytanie: czy potrafię, powtarzał sakramentalne: Koleżanko, więcej wiary w siebie. Nie święci garnki lepią. Co było robić… Kupowałam kolejne podręczniki, książki związane z nowym przedmiotem i… do roboty! Nie mogłam zawieść zaufania szefa. Efekt: w ciągu lat pracy nauczycielskiej uczyłam 12 przedmiotów. Nie nudziłam się ja, a przy okazji uczniowie ze mną. Pan dyrektor Czesław Falborski potrafił przekonująco przedstawić korzyści płynące z poszerzania i wzbogacania  warsztatu pracy nauczyciela.

Wicedyrektor pan JAN FIREK: odpowiedzialny za Wydział Zaoczny. Dbał o słuchaczy WZ jak ojciec i matka w jednej osobie. Na posiedzeniach Rady Pedagogicznej WZ bronił nawet takich słuchaczy, którzy biorąc dosłownie tę część nazwy szkoły: „Wydział Zaoczny”, rzadko byli widywani przez nauczycieli na zajęciach. Lubiany bardzo przez słuchaczy WZ i młodzież. Koleżeński, odpowiedzialny.

Zarówno w.w. dyrektorzy, jak i większość nauczycieli pracujących w szkole w 1964 roku to ludzie, którzy dla mnie, nauczyciela – żółtodzioba, a także dla uczniów byli wielkimi autorytetami. Moje uwagi są subiektywne, ale szczere, pełne uznania i podziwu.

Pani EWA GRUZA– nauczycielka języka polskiego: ogromna wiedza merytoryczna, takt pedagogiczny i wieloletnie doświadczenie w pracy nauczycielskiej. Uwielbiana przez młodzież za wiedzę, mądrość i obiektywne ocenianie uczniów. Wspominana z wielką nostalgią do dziś.

Pani SABINA MILANOWSKA  – nauczycielka historii, bibliotekarz: wulkan energii, tryskająca optymizmem i humorem. Swoim zapałem zarażała do pracy zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Kulturalna  taktowna, opiekuńcza i bardzo koleżeńska.

Pani HELENA HANDZELEWICZ – nauczycielka przedmiotów ekonomicznych:  kulturalna, taktowna, ogromna wiedza merytoryczna, wymagająca, ale sprawiedliwa w ocenie pracy uczniów – młodzież to najbardziej doceniała. Doskonale znała historię. Na  swoich lekcjach „przemycała” wiedzę historyczną tak przecież ważną (lekcji historii nigdy nie było zbyt wiele w planach nauczania).

Pani ANNA STAŃCZYK – nauczycielka towaroznawstwa, opiekunka pracowni towaroznawczej:  przez wiele lat była opiekunką samorządu szkolnego. Z pietyzmem prowadziła kronikę szkoły. Systematyczna, skrupulatna, bardzo opiekuńcza w stosunku do młodzieży, nie tylko z klas, których była wychowawczynią, ale też z pozostałych oddziałów. Młodzież utrzymywała kontakty prywatne z panią Anną Stańczyk przez wiele lat po ukończeniu szkoły.

Pan FRANCISZEK MIKSA – nauczyciel przedmiotów zawodowych: niezwykle kulturalny, subtelny, życzliwy – można by rzec – całemu światu, ogromna wiedza merytoryczna i umiejętne przekazywanie jej młodzieży. Uwielbiał muzykę i śpiew, prowadził w szkole chór i zespół muzyczny. Występy uczniów pod batutą pana Henryka Miksy uświetniały uroczystości szkolne. Opiekował się przez wiele lat spółdzielnią uczniowską. Nie wiem, czy nauczyciele i uczniowie naszej szkoły wiedzą, że Franek Miksa, jeden z bohaterów „Księgi urwisów” E. Niziurskiego, to nikt inny, tylko NASZ PAN FRANCISZEK MIKSA. Co najbardziej zapamiętałam z naszej wspólnej pracy?

Dwa bardzo istotne powiedzenia:

1. Młodzież ma bardzo dobrą pamięć, ale krótką (kol. kol. nauczyciele, nie narzekajcie na słabe wyniki w nauce – znacie teraz ich przyczynę).
2. Lepszy krótki ołówek niż długa pamięć – mawiał pan Franciszek, zapisując to, co należało zrobić następnego dnia. Przyznaję, że tę drugą zasadę stosuję sama do dziś.

Pan LEON MURACH – nauczyciel księgowości i innych przedmiotów zawodowych:  ogromna wiedza merytoryczna, odpowiedzialny i koleżeński pracownik z ułańską fantazją. Uwielbiał rozwiązywanie krzyżówek, grę w szachy, sam ciągle doskonalił i poznawał języki obce. Młodzieży wybaczał wiele, ale nie tolerował kłamstwa, oszustwa i migania się od nauki (Iksińska, Igreczyńska, ucz się, bo inaczej zginiesz jak Andzia w tulipanach). Dowcipy w wykonaniu pana Leona Muracha były nie do powtórzenia przez kogoś innego. Lubiliśmy, gdy je opowiadał, młodzież również.

Pan WŁODZIMIERZ WŁODARCZYK – nauczyciel matematyki: kulturalny, odpowiedzialny i bardzo koleżeński. W stosunku do uczniów obiektywny w ocenie wiedzy, jak i zachowania. „Wiecznie” dyżurujący kolega – miał dyżur na przerwie, czy nie – ciągle przebywał z młodzieżą. Znał jej problemy czasem lepiej niż wychowawca klasy. Młodzież darzyła go zaufaniem i sympatią. Nauczyciele cenili za życzliwy, serdeczny stosunek do koleżanek i kolegów oraz pracowników szkoły.

Pan LECHOSŁAW KUBIAK – absolwent naszej szkoły, nauczyciel dochodzący, uczył przedmiotów zawodowych: zapamiętałam go z tamtych lat jako człowieka skromnego, o wysokiej kulturze osobistej, odpowiedzialnego nauczyciela, wreszcie bibliofila. Pan Lechosław Kubiak pracował także w księgarni. Widzę go jak wchodzi do pokoju nauczycielskiego z „zawiniątkiem” pod pachą – a co w „zawiniątku”? piękne wydanie jakiejś nowej książki, wznowione dzieła klasyków itd. itp. Nauczyciele oglądają, podziwiają, a następnie udają się do księgarni i kupują. Moja prywatna biblioteka zawiera wiele dzieł, albumów itp. zakupionych właśnie dzięki „zawiniątku”. Myślę, że inni nauczyciele powiedzieliby to samo. Młodzież ceniła go za spokój, jaki wnosił z sobą do klasy, ciekawe lekcje, ćwiczenia praktyczne. Do dziś absolwenci wspominają, że wiedza z zakresu zasad reklamy, gdy ktoś prowadzi samodzielny biznes jest bezcenna. Na ostatnim spotkaniu mojej klasy 11.11.2011r. uczniowie głośno to akcentowali – zapewne miło było panu Lechowi Kubiakowi usłyszeć to po 40 latach! Pan Kubiak był obecny na tym spotkaniu.

Co łączyło wszystkich wymienionych przeze mnie członków Rady Pedagogicznej ze „starej” szkoły? Wszyscy przeżyli okupację hitlerowską w latach 1939 – 1945. Ich zaangażowanie w walkę było różne: jedni walczyli z bronią w ręku, inni prowadzili tajne nauczanie bądź byli w obozie zagłady i dzięki Bogu przeżyli. Jeszcze inni pracowali „cichutko” dla ojczyzny. W czasach, kiedy ja zaczęłam pracować, o takich sprawach mówiło się szeptem lub nie mówiło się nic. Wszyscy wymienieni nauczyciele i Dyrekcja byli i są serdeczni, życzliwi, czuli na potrzeby innych: tak dorosłych, jak i młodzieży. Nie dostrzegłam u nikogo zawiści, nieufności. I to było wspaniałe, że mogłam spotkać tych właśnie LUDZI, którzy pomogli mi w stawianiu pierwszych kroków w zawodzie nauczyciela.

……………………………………………………………………………………………………………………………………………….

W 1971 roku oddano do użytku nowy budynek szkoły przy ul. Kościuszki 24. Większa liczba sal lekcyjnych, więcej młodzieży i Rada Pedagogiczna zaczęła powiększać się o ludzi młodych, pełnych zapału do pracy. Większość nauczycieli przyjętych po 1971 roku pracuje w szkole do dziś. Tylko nieliczni przepracowali rok z młodzieżą i twierdzili, że to zajęcie nie dla nich. Czasem zmiana stanu cywilnego powodowała odejście z pracy „za mężem”, ale w nowym miejscu zamieszkania koleżanki podejmowały pracę także w szkole. Radę Pedagogiczną zasilali absolwenci naszej szkoły, np. Irena Just (bibliotekarz), Jan Żebrowski (język niemiecki), Bożena Pasęcka, Henryka Engel, Irena Rybicka (przedmioty ekonomiczne, Liliana Woźniak (wychowanie fizyczne). Rodzinna atmosfera w Radzie Pedagogicznej trwała nadal. Uczestniczyliśmy w ślubach, cieszyliśmy się z narodzin dzieci koleżanek i kolegów. Dyrekcja przygotowywała spotkania z „Mikołajem” dla dzieci wszystkich pracowników szkoły i internatu. Organizowano wycieczki krajowe i zagraniczne, również dla wszystkich chętnych pracowników szkoły.

PRACOWNICY ADMINISTRACYJNO – OBSŁUGOWI. Pracownicy sekretariatu szkoły i księgowości zatrudnieni na przestrzeni lat, które wspominam to przede wszystkim absolwenci tej szkoły. Mam wrażenie, że to wpływało i wpływa na szczególną więź: pracodawca – pracownik, na odpowiedzialność za wykonywaną pracę, identyfikowanie się z miejscem pracy, tj. szkołą. Przez lata osoby te dbały o prawidłową organizację pracy w szkole i internacie, spokojną pracę dyrekcji i prawidłowe załatwianie spraw nauczycieli  i uczniów. Wystarczy wspomnieć ogromne zaangażowanie i dobrą pracę pań: Marii Wojtczak, Anny Bryl czy Magdaleny Stawirowskiej (sekretariat) oraz pań: Janiny Karpińskiej i Zofii Winieckiej (główne księgowe). O bezpieczeństwo, czystość i porządek w szkole oraz wokół niej dbali jak o własny dom niezapomniani pracownicy obsługi: państwo Jan i Zofia Jaroszewscy, Irena Grzyb i Janina Komorowska.

MŁODZIEŻ I SŁUCHACZE WYDZIAŁU ZAOCZNEGO. To dla nich pracowała cała rzesza nauczycieli i  pracowników administracyjno – obsługowych. W szkole na ul. Lelewela 8 pomieszczeń lekcyjnych było mało. Szkoła młodzieżowa uczyła się rano, Wydział Zaoczny po południu. Nauka na WZ trwała 7 dni – w niedzielę również. Do 1971 roku liczba słuchaczy WZ była większa niż liczba uczniów szkoły młodzieżowej. Po przeprowadzce do nowej szkoły proporcje odwróciły się, ale cykl pracy pozostał; dwie zmiany, od niedzieli do niedzieli. Nauczyciele uczący w szkole młodzieżowej i na WZ mieli tydzień wypełniony po brzegi. Wszyscy uczący się w naszej szkole pochodzili z kilku województw (rejonizacja), dlatego młodzież w przeważającej części mieszkała w internacie. Słuchacze pokonywali wiele kilometrów, aby dotrzeć do skarbnicy wiedzy.  Jak wspominam młodzież  i słuchaczy WZ? Jednym słowem: dobrze. Młodzież zdyscyplinowana, większość uczniów naprawdę wiedziała, po co przyszła do szkoły i po prostu się uczyła. Gdy było mniej klas, nauczyciele znali wszystkich uczniów, nie było anonimowości, a to też dyscyplinowało młodych ludzi. Uczniom mieszkającym w internacie, z daleka od domu rodzinnego wychowawcy klas starali się stworzyć poczucie bezpieczeństwa. To bardzo ważne dla osoby, która rozpoczynała naukę w wieku 14 lat. Starsza młodzież, czyli słuchacze WZ  – najpierw byli to: główni księgowi, księgowi, prezesi GS „SCh” i PZGS „SCh”, kierownicy działów, a także szeregowi pracownicy ww. jednostek organizacyjnych z WZGS „SCh” włącznie. Ambitni, pracowici, osiągali dobre wyniki w nauce. Dla mnie, nauczyciela teoretyka, słuchacze WZ byli kopalnią wiedzy praktycznej. Z czasem wiek słuchaczy WZ stawał się coraz „młodszy”.  Zapał do nauki jakby słabszy. Jedynie słuchacze Policealnego Studium różnych specjalności osiągali dobre wyniki w nauce, ale program nauczania w tym typie szkoły obejmował tylko przedmioty zawodowe.

………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

Nadszedł rok 1978. Pan dyrektor Czesław Falborski odszedł na zasłużoną emeryturę. Nowym dyrektorem naszej szkoły został pan Henryk Kierszka. Pani Barbara Kierszka odbyła ze mną rozmowę, abym kandydowała na stanowisko wicedyrektora. Argumenty pani Basi były bardzo przekonujące, ale wymagały ode mnie i mojej rodziny trochę namysłu. O decyzji kandydowania na stanowisko wicedyrektora przesądziły ostatecznie moje struny głosowe, które w wyniku pracy „od niedzieli do niedzieli” po prostu „siadły”. Nie wierzyłam, że zostanę powołana na to stanowisko, ponieważ ani wówczas, ani potem nie należałam do żadnej partii, a to się wtedy liczyło. Ku mojemu zaskoczeniu i pewnie jeszcze kilku osób – otrzymałam mianowanie na wicedyrektora. Byłam pierwszą kobietą w historii szkoły na tym stanowisku. Przepracowałam na nim 22 lata, jednak najlepiej czułam się zawsze w roli nauczyciela. Praca z dyrektorami naczelnymi – panami: Henrykiem Kierszką, Janem Firkiem i Zygmuntem Pietrzykowskim układała się dobrze. Jednak niebywale ciężkie przeżycie rodzinne w 1991 spowodowało, że w 1994 r. postanowiłam przejść na emeryturę. Niespodziewanie w tym samym roku zrezygnował z funkcji dyrektora pan Zygmunt Pietrzykowski. Konkurs na nowego dyrektora wygrała pani Zofia Falborska, która poprosiła, abym odstąpiła od zamiaru przejścia na emeryturę i pracowała z nią nadal. Miałam twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony pożegnanie z młodzieżą i Radą Pedagogiczną  w czerwcu – i jak tu pokazać się wszystkim we wrześniu w pracy? Pani dyrektor powiedziała: Biorę to na siebie. Z drugiej strony znałam panią dyrektor jako świetnego nauczyciela języka polskiego, opiekuna kabaretu szkolnego, który zdobywał nagrody na konkursach oraz doskonałego organizatora wycieczek szkolnych i obozów OHP. Pomyślałam, że tak energiczna osoba będzie dobrym dyrektorem – i zostałam. Dzięki pani dyrektor moje życie zawodowe przedłużyło się do 2001 roku – najpierw  praca na pełnym etacie, a w  ostatnim rou szkolnym 2001/2002 byłam zatrudniona jako nauczyciel dochodzący. Praca pani Zofii Falborskiej jako dyrektora szkoły bardzo różni się od pracy poprzednich dyrektorów. Nie ma ścisłych przydziałów środków finansowych, ewentualnego dodatkowego finansowania przez Zarząd Kadr i Szkolenia CRS „SCh”. Szkoła  przestała być resortową. Obecnie podlega Starostwu Powiatowemu w Kutnie i Kuratorium Oświaty w Łodzi, a wcześniej w Płocku. Ponadto budynek szkolny w 1994 roku wymagałał pilnie gruntownych remontów, a nie kosmetyki w postaci malowania sal lekcyjnych czy elewacji. Pani dyrektor energicznie zabrała się do pracy. Na pierwszy ogień poszła sala gimnastyczna. Środki na jej remont pochodziły z różnych źródeł. Ile zachodu kosztowało to panią dyrektor, jej tylko wiadomo. My podziwialiśmy efekt końcowy. Następne remonty to sanitariaty w szkole i internacie, dach, wejście do budynku szkolnego. Jako pierwsza szkoła w Kutnie mieliśmy zainstalowany monitoring! Najważniejsze elementy budynku remontowano non stop: system grzewczy, oświetlenie, stolarka okienna. Nie zapomniała pani dyrektor o dydaktyce: unowocześnienie sal lekcyjnych, wyposażenie i doposażenie pracowni – to działania permanentne. Szkoła ma swego patrona – Władysława Grabskiego! Obozy integracyjne w Borowie, rodzinnej posiadłości Patrona pokazują uczniom, że ten wybitny polityk i finansista był mężem i ojcem, dobrym sąsiadem – po prostu człowiekiem. Ponadto pani dyrektor dużą uwagę przywiązuje do wychowania młodzieży, ponieważ wie, że naukę można zdobywać przez całe życie, ale złe nawyki, brak kultury osobistej trudno zmienić. Pani dyrektor jest otwarta na nowe kierunki kształcenia, kontakty naszej młodzieży i nauczycieli z innymi szkołami w całej Polsce, a nawet za granicą. Obecność na uroczystościach szkolnych przedstawicieli władz miasta Kutno i  zakładów pracy oraz sponsorów świadczy o tym, że szkoła jak dawniej jest widoczna i ceniona w naszym środowisku. I to się nazywa dyrektorowaniem „słabej płci”?  Życzę pani dyrektor dalszej wytrwałości w realizacji śmiałych zamierzeń!

Dlaczego tytuł: „Największa i najpiękniejsza przygoda mojego życia”?  Nie marzyłam w młodości o zawodzie nauczyciela. Opatrzność i przypadek sprawiły, że przepracowałam w nim 38 lat. Praca była dla mnie nie tylko obowiązkiem, ale też radością i przyjemnością, a to niezwykle ważne. Nasi absolwenci pracują w różnych zawodach na kierowniczych stanowiskach, są cenieni przez przełożonych i szanowani przez podwładnych. Czy jest większa nagroda dla nauczyciela? Myślę wówczas, że ja i cała Rada Pedagogiczna dobrze wypełniliśmy swoje obowiązki. Wielką przyjemność sprawiały mi uczennice, których prace dyplomowe z księgowości zdobywały I i II miejsce w Wojewódzkim Konkursie Prac Dyplomowych w Płocku, a ja otrzymywałam wyróżnienia  za dobrze prowadzone konsultacje. Tak –  praca nauczyciela (moja) była wymierna. Natomiast praca na stanowisku wicedyrektora, to mnóstwo zajęć „papierkowych”, ale niezbędnych: organizacja pracy nauczycieli i uczniów. Jednak życie to nie tylko chwile wzniosłe, także te szare dni, których każdy z nas ma najwięcej. Absolwenci szkoły młodzieżowej i Wydziału Zaocznego utrzymują ze mną kontakty osobiste do dziś – czy to nie jest piękne? Jeżeli dorzucę do tego udane życie osobiste: wspaniałego, wyrozumiałego i wspomagającego mnie męża oraz troje dzieci (do 1991 roku), które – w miarę jak dorastały –  otrzymywały nowe zadania do wykonania w domu, dzięki czemu mogłam spokojnie pracować w szkole. Biorąc przykład z Kol. Kol. wymienionych wcześniej, nigdy nie oceniałam nauczycieli ani uczniów bez dokładnego rozeznania problemu. W stosunku do nauczycieli i uczniów byłam szczera, życzliwa, nikomu nigdy niczego nie zazdrościłam. Spotykałam się natomiast z wielką życzliwością pracowników Kuratorium Oświaty w Płocku oraz pracowników Zarządu Kadr i Szkolenia w Warszawie – szczególnie w pierwszych latach pracy na stanowisku wicedyrektora. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Bardzo dziękuję Koleżankom i Kolegom za dobrą współpracę, wsparcie w chwilach trudnych  mojej rodziny (1991r.), za życzliwość w codziennej pracy przez te 38 lat. A najpiękniejsze w tej historii jest to, że do pracy przyjmował mnie pan dyrektor Czesław Falborski, a żegnała odchodzącą na emeryturę pani dyrektor Zofia Falborska. Historia zatoczyła koło. Piękne koło!

 

TAK TO SIĘ ZACZĘŁO…

Zygmunt Pietrzykowski

Jest rok 1969. Po skończeniu studiów na wydziale ekonomiczno-socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego podjąłem pracę
w hurtowni spożywczej należącej do WPPH w Łodzi. W czasie stażu, zgodnie z jego harmonogramem, poznałem tajniki zawodu na różnych stanowiskach. W drugim roku pracy, po zdaniu egzaminu, zostałem towaroznawcą. Zawsze jednak marzyłem
o zawodzie nauczyciela. Dlatego równocześnie odbywałem wędrówkę do szkół zawodowych, dodatkowo szukając w nich pracy
w charakterze „belfra” – ekonomisty. Szczęśliwym trafem wymarzoną ofertę przedstawił mi rok później ówczesny dyrektor Liceum Ekonomicznego CRS – pan Czesław Falborski. Wiosną 1971 roku zaprosił mnie do swojego gabinetu znajdującego się jeszcze w budynku przy ulicy Lelewela. Pan dyrektor Falborski zaproponował mi etat nauczyciela przedmiotów ekonomicznych od roku szkolnego 1971/1972. Miałem pracować  już w nowo pobudowanym gmachu. Chętnie przystałem na tę propozycję.

Od 1 IX 1971r. przez kilkadziesiąt lat byłem nauczycielem przedmiotów ekonomicznych w szkole, której nazwy oficjalne ciągle się zmieniały.

Powracając  w przeszłość, chciałbym przedstawić ludzi, z którymi współpracowałem tak, aby ich sylwetki były jak najbardziej prawdziwe. Może niektórym wydadzą się one zbyt idealistyczne, ale takie są prawa przeszłości. Jest ona jak akordeon, który rozciąga się i kurczy, uwypuklając jedne zdarzenia, a pomniejszając inne.

Spróbuję przypomnieć sobie początki mojej pracy nauczycielskiej. Zamykam oczy, niech snują się wspomnienia.

Jest 1 IX 1971r. w drzwiach szkoły wita mnie surowo wyglądająca Pani Irena Grzyb – woźna. Ta  jej surowość to tylko pozory.
W rzeczywistości okazała się bardzo życzliwą młodym nauczycielom i młodzieży kobietą. Kolejne panie, które pełniły w szkole funkcje woźnych to: Irena  Komorowska, Jadwiga Pietrusiak i Albina Sudomir. Wszystkie były młodzieży i szkole bardzo oddane!

Pani Jadwiga Szyda – bardzo ciepła i odpowiedzialna. Pracowała w internacie. Kojarzy mi się z nią taki „maleńki epizodzik”. Byłem  młodym nauczycielem. Poszedłem do internatu, gdzie  miałem do załatwienia pewną sprawę (dokładnie nie pamiętam, o co chodziło). Wszedłem do biura. Siedziało tam kilka pań. Zapytałem, czy mogę rozmawiać z panią – i tu użyłem nazwiska, ale – jak się okazało – wcale nie Pani Jadwigi Szydy. Wszystkie panie wybuchły śmiechem. Stałem skonsternowany. Po chwili panie skierowały mnie do jadalni. Dopiero później dowiedziałem się, że rzekome nazwisko to obiegowy przydomek Pani Jadzi. Oczywiście przeprosiłem ją za to faux pas.

Pani Maria Wojtczak – pracowała parędziesiąt lat w sekretariacie szkoły. Była osobą zawsze życzliwą i pomocną. Mam odwagę nazwać ją kopalnią wiedzy o szkole. Kiedy zostałem dyrektorem, była moją prawą ręką w  sprawach administracyjno – kadrowo – gospodarczych. Zawsze uśmiechnięta. Współpracę z nią wspominam bardzo miło.

W czasach, gdy zaczynałem pracę główną księgową była Pani Jadwiga Grzeszczak. Zapamiętałem ją jako osobę skrupulatną, bardzo dokładną, staranną. Pochodziła z Kresów. Z sentymentem wspominam sposób, w jaki się do nas zwracała –
z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem, w trzeciej osobie: Niech weźmie. Niech zabierze. (Proszę mnie poprawić, jeżeli się mylę).

Pewnego wieczoru włączyłem komputer i odszukałem stronę dotyczącą jubileuszu 80-lecia naszej szkoły. Kliknąłem napis: Wspomnienia nauczycieli. Przeglądałem  je strona po stronie. Ich treść zachęciła mnie do napisania własnych, utrwalenia osobistych odczuć związanych z kolegami nauczycielami, których  poznałem w tym zespole, zaczynając pracę – jako adept
w zawodzie „belfra”:

Pan dyrektor Franciszek Miksa – długoletni nauczyciel, skromny człowiek, szczerze oddany młodzieży, cichy doradca młodych nauczycieli. Kiedy rozpoczynałem pracę, od dawna nie był już dyrektorem, ale wszyscy z atencją tak właśnie się do niego zwracali: Panie Dyrektorze lub Panie Profesorze. Pan Franciszek Miksa był doskonałym pedagogiem. Pewnego razu zwróciłem się do niego z prośbą o przyniesienie pomocy dydaktycznych (nie pamiętam już jakich) potrzebnych mi do przeprowadzenia hospitowanej przez ówczesnego dyrektora lekcji. Miała się ona odbyć za kilka dni. Jakie było moje zaskoczenie, gdy Pan Dyrektor Miksa podrzucił mi te pomoce tego samego dnia po południu (a miał już wtedy około 80 lat).

Bardzo lubianym przeze mnie był profesor Leon Murach. Pan Leon Murach to historia szkoły, chodząca encyklopedia, erudyta, osoba nieustannie pogłębiająca swoją wiedzę. Pan Leon bardo lubił grać w szachy i rozwiązywać krzyżówki. Do gry w szachy zbyt dużo chętnych pośród nas nie miał, ale z przyjemnością asystowaliśmy mu, gdy rozwiązywał krzyżówki. Najczęściej  nie było hasła, którego pan Leon by nie znał, ale jeśli już takie się zdarzyło albo w danym momencie go nie pamiętał, wówczas wysyłał któregoś z nas – młodych nauczycieli do biblioteki. Do mnie jako gońca do biblioteki zwracał się następująco: Kolego Zygmuncie lub Sigismundus, pobiegnijcie do pani Irenki (wówczas naszej bibliotekarki) po jakąś encyklopedię, słownik bądź leksykon. Przynosiłem w podskokach (jak to pan Leon mówił) odpowiednie źródła wiedzy i wtedy wszyscy staraliśmy się jak najszybciej znaleźć właściwą odpowiedź. Myślę, że ta wspólna „praca” tworzyła jakąś tajemną więź między nami. Pan Leon Murach potrafił też w niedościgniony sposób opowiadać dowcipy i anegdoty. Słynne były jego powiedzenia. Zapamiętałem dwa: Galernicy, do wioseł! oraz Kochani koledzy, tak nam tu dobrze, ze dobrze nam tak. 

Do pracy przyjął mnie Pan dyrektor Czesław Falborski. On także nauczył mnie sztuki nauczycielskiej – szkolnej pedagogiki. Potrafił umiejętnie pokazać mi blaski i cienie tego zawodu. Był  człowiekiem oddanym młodzieży i swojej kochanej szkole. Ciągle podkreślał uroki „pałacu”, w którym przyszło nam nauczać a młodzieży uczyć się. Był dokładny, niezwykle  staranny we wszystkim, co robił  i  myślę, że bardzo punktualny. Przez trzy lata miałem możliwość obserwować Pana dyrektora idącego do pracy. Z okna mojego mieszkania widziałem go codziennie o tej samej godzinie. Można było więc, mówiąc żartobliwie, według rytmu Mojego Pryncypała  regulować zegarki. Pan Czesław Falborski zawsze  potrafił udzielić mi praktycznych, stosownych do sytuacji porad dydaktycznych i pedagogicznych, dotyczących sposobu prowadzenia lekcji, jak i postępowania z młodzieżą. Zapamiętałem Pana dyrektora również dlatego, że potrafił jak z rękawa „sypać” sentencjami łacińskimi. Był dobrym gospodarzem szkoły.

Postacią, którą chciałbym również przywołać z mojej pamięci jest pani Anna Stańczyk – nauczycielka towaroznawstwa. Była osobą bardzo sumienną, staranną, dokładną. Wobec młodzieży wymagającą, ale sprawiedliwą. Słabością Pani Anny była miłość do kwiatów. Jako wychowawca klasy zawsze starała się, aby młodzież zapisywała się do koła LOP i pomagała jej dbać
o rośliny, w których pracownia towaroznawstwa zawsze dosłownie tonęła. Pani Stańczyk była również osobą bardzo uczynną. Pewnego razu poprosiłem ją, aby doradziła mi, jak zorganizować wycieczkę klasową. Za kilka dni Pani Anna zaprosił mnie do swojej pracowni, wygłosiła pogadankę na powyższy temat, a następnie wręczyła starannie napisany elaborat  dotyczący zasad organizacji wycieczek szkolnych (z poradami praktycznymi w załączniku). Służył mi on jako instrukcja przez wiele lat. Wyrzuciłem go ze zgromadzonych przez lata materiałów „pomocniczych” dopiero jako emeryt. Bardzo tego żałuję, bo mógłby dziś służyć jako eksponat w muzeum szkoły.

Kilka słów chciałbym poświęcić także Panu Janowi Firkowi. Z Panem profesorem Firkiem los zetknął mnie dwukrotnie. Najpierw, gdy uczył mnie matematyki w I LO im. J. H. Dąbrowskiego. Ponownie  spotkałem go w naszej szkole już jako kolegę – w pracy. Współpracowałem z Panem dyrektorem Firkiem jako działacz związkowy. Był osobą bardzo skromną. Okazał mi wiele życzliwości. Bardzo mi pomógł, udzielając rzeczowych, przyjacielskich rad, kiedy byłem dyrektorem szkoły. Potrafiliśmy wówczas godzinami wędrować po ulicach naszego miasta, rozmawiając. Doświadczonym, wartym wspomnienia pedagogiem był Pan Włodzimierz Włodarczyk. Mężczyzna zawsze elegancko ubrany. Był  on bardzo oddany młodzieży. Umiejętnie potrafił doradzić
w sprawach wychowawczych i metodycznych. Często rozmawialiśmy: w szkole podczas tzw. okienek, a po lekcjach, wędrując
z centrum miasta w kierunku Starej Wsi.

W pamięci zachowałem też Panią Helenę Handzelewicz. Zapamiętałem ją jako przystojną kobietę, bardzo zasadniczą,
a jednocześnie przychylną młodzieży nauczycielskiej.

Co łączyło przedstawione przeze mnie postaci? Miały one tak zwaną kindersztubę nauczycielską. Każda z tych osób starała się zawsze w swojej pracy uwzględniać następującą myśl Plutarcha: Umysł nie jest naczyniem, które trzeba napełnić, lecz ogniem, który trzeba wzniecić. Czy nie mieli wad? Na pewno mieli i wady, i zalety. Wszyscy ci ludzie byli moimi mistrzami. Patrząc na nich i obserwując zachowanie, starałem się wykorzystać ich pozytywne cechy do kształtowania własnej osobowości oraz relacji z młodzieżą. Czy mi się to udało? Nie wiem.

 

Zofia Falborska
dyrektor szkoły od 1994 r.,
nauczycielka języka polskiego i wiedzy o kulturze

Nie chcę być kronikarzem rejestrującym w chronologicznym porządku dzieje szkoły. Nie jestem w stanie spisać dziewiętnastu lat historii z punktu widzenia dyrektora. Rzucam tylko światło na kilka wybranych wydarzeń.

Przypadek zrządził, że musiałam się zmierzyć z dotychczasową legendą  zarządzających szkołą panów i dlatego  przebieg mojego dyrektorowania nie mieścił się w żadnym standardowym scenariuszu.

Moja humanistyczna wiara w człowieka wystawiana wielokrotnie na próbę przetrwała, gdyż…

 Schodząc z gór, spotkałam na swej drodze wielu wspaniałych i wielkich ludzi.

Informacja o konkursie na dyrektora szkoły zastała mnie w Karpaczu. Przemierzając szczyty Karkonoszy, miałam świat u swych stóp i przekonanie o niewiarygodnej mocy twórczej, dlatego też podjęłam wyzwanie, realizując zasadę „chcieć to móc”. Przystąpienie do konkursu było z mojej strony aktem wielkiej odwagi, ponieważ do tej pory zajmowałam się raczej ukazywaniem młodzieży piękna literatury. Szybko zdałam sobie sprawę z powagi zadania i  przerażona swoją  nieprzemyślaną decyzją  –  zaczęłam poszukiwać pomocy.

Tak trafiłam do prorektora ds. ekonomicznych  UŁ,  Pana prof. Bogdana Gregora, który w przekonaniu, że udziela wywiadu dziennikarce, przekazał mi cenne informacje o głównych trendach w zarządzaniu placówkami oświatowymi. Kiedy ujawniłam rzeczywisty cel swojej wizyty, odparł, że egzamin konkursowy już mam zdany, gdyż sztuką jest znaleźć właściwe źródło i z niego skorzystać. Rzeczywistość potwierdziła trafność tej maksymy.

Chwilowa euforia szybko minęła, potęgując przerażenie, gdyż po objęciu stanowiska okazało się, jaki bezmiar trudności otwiera się przede mną. Nowa kadra kierownicza składała się z dwóch polonistek niemających żadnych doświadczeń w zakresie zarządzania. Ani ja, ani nowa wicedyrektorka Agnieszka Zawadzka nie mogłyśmy liczyć na niczyją wiedzę dotyczącą kierowania szkołą, gdyż dotychczasowa Pani Wicedyrektor Krystyna Jarecka odeszła na emeryturę. Postanowiłam więc zawrócić czas
i poprosić Panią Wicedyrektor o zmianę decyzji. Nie była to łatwa droga, ale odmalowana przeze mnie apokaliptyczna wizja przeraziła swym dramatyzmem wrażliwą i kochającą szkołę Panią Wicedyrektor, która ostatecznie postanowiła pozostać na straży prawa oświatowego, a tym samym bezpieczeństwa szkoły i podjęła wraz z nami trud dyrektorowania (kochana Pani Krysia!!). Dzięki Jej decyzji mogłam zająć się remontem bazy dydaktycznej, która znalazła się w opłakanym stanie w wyniku przemian strukturalnych, jakim placówka podlegała jako szkoła branżowa.

Kiedyś świetnie prosperująca i bogato wyposażona szkoła spółdzielcza, prowadzona
przez CRS „S.Ch.” w Warszawie, teraz stała się osieroconym zaściankowym dzieckiem kuratorium. Pamiętając czasy prosperity i ogromną życzliwość władz  i właścicieli CRS „S.Ch.”, udało mi się odnaleźć  Panią Danutę Kryskową – Prezesa Wiejskiego Funduszu Oświaty Wiejskiej w Warszawie, która  zachowała dla nas ogromny sentyment i z prawdziwie matczyną troskliwością udzielała mi mądrych  rad także w zakresie odbudowywania  bazy dydaktycznej.

Przyszedł czas na dramatyczne wybory – mając na uwadze bezpieczeństwo młodzieży, pierwszym  zarządzeniem  musiałam
„z ciężkim sercem” wyłączyć z użytku salę gimnastyczną. Pozbawiając swoich uczniów  zajęć z wychowania fizycznego, zaczęłam intensywnie poszukiwać środków na kapitalny remont. Źródło wskazała  nauczycielka p. Barbara Jóźwiak. Zaczęłam przygotowywać się do szturmu na pieniądze z UKFiTu. Z pakietem potrzebnych dokumentów przygotowanych w geście charytatywnym przez Dyrekcję Inwestycji  Sp. z o.o. w Kutnie (pod kierownictwem Dyrektora Jerzego Pruka) udałam się na spotkanie z prezesem Stefanem Paszczykiem, nie wiedząc nawet, że jest on w randze ministra, a wizyty u niego powinna poprzedzić odpowiednia procedura. Tylko szczęśliwy traf sprawił, że przez chwilę mogłam z Nim porozmawiać. Oświadczył mi, że dotacje na ten cel są kierowane do organów samorządowych i na ich wniosek. Mając za sobą „dłuuugą” drogę z Kutna do Warszawy, postanowiłam jednak dowiedzieć się więcej na temat warunków koniecznych do otrzymania dotacji. Tak trafiłam do Działu Inwestycji, gdzie panowie – wzruszeni widokiem początkującej i zdesperowanej dyrektorki – postanowili  pomóc. UKFiT przyznał pieniądze. Ogromnym problemem okazało się jednak spełnienie warunku zgromadzenia wymaganego wkładu własnego. Kuratorium płockie nie miało środków na ten cel dla mojej szkoły, a Pani Kurator stwierdziła, że występowała
o dotację z tej puli dla kilku szkół, a uzyskała zgodę na dofinansowanie dla nielicznych, w tym dla mojej szkoły, której nie było na Jej liście. Delikatnie skarciła mnie za samowolę i poradziła, by szukać pieniędzy gdzie indziej.

Rozpoczęłam długie  kwestowanie po  kutnowskich zakładach, angażując w to lokalną prasę (pani redaktor Zakrzewska
z „Dziennika Łódzkiego” określiła moje zmagania mianem „niebezpiecznej gimnastyki”). Jako pierwszy na mój apel odpowiedział Pan Wiktor  Tomasiuk  dyrektor Kutnowskich Zakładów Farmaceutycznych POLFA S.A., dając mi szczęśliwe
10 tysięcy złotych i przełamując tym samym obojętność przedstawicieli kutnowskiego biznesu. Do grona sponsorów dołączyli  Dyrektorzy  Nijhof – Wassink:.  Ireneusz Kmieciak i Krzysztof Szymański   oraz niezawodna  Rada Rodziców. Kwota była duża, ale niewystarczająca… i tu z pomocą przyszła Pani Kurator Anna Misiak, która zakończyła moje kwestowanie.

Naiwnie sądziłam, że  pozostało tylko złożyć wniosek i pojechać po odbiór pieniędzy do Warszawy. Na  ostatniej prostej poznałam siłę urzędniczych kompleksów. Moje kafkowskie wędrówki po bezdusznych korytarzach Urzędu Miasta w upalne wakacyjne miesiące przerwał  ówczesny Prezydent Miasta Pana Krzysztof Debich.

Wreszcie nadeszła upragniona chwila: delegacja pod przewodnictwem Prezydenta z udziałem Pani Skarbnik i Pani Kurator zwieńczyła dzieło.

Rozpoczęliśmy remont, a te mają do siebie, że lubią zaskakiwać i  przysparzają niemało kłopotów…

Ale potem wszyscy żyli już tylko uroczystym oddaniem sali gimnastycznej do użytku, które wpisane było w obchody stulecia ruchu olimpijskiego. W uroczystości uczestniczyły władze miasta, władze oświatowe i sponsorzy, a także zaszczycił ją swoją obecnością wieloletni rektor łódzkiej filmówki, Profesor Henryk Kluba. Z Profesorem los zetknął mnie w latach osiemdziesiątych. Pomógł on młodej „nawiedzonej” polonistce wszczepiać młodzieży bakcyl kultury wysokiej. Pamiętam słowa kierowcy rektora PWSTiF, który zdziwionym tonem oznajmił, że zjeździł całą Europę ze swoim pryncypałem, ale nigdy nie dowoził go na warsztaty filmowe do „jakiejś zawodowej szkoły w Kutnie”. Pamiętne to były warsztaty, na których – tym razem reżyser Kluba zdradzał kulisy  realizacji filmu poświęconego Witkacemu „Gwiazda Piołun”. Od tego momentu Rektor patrzył na moje zmagania jak na teatr jednego aktora, którego nagle ktoś obsadził w roli zbyt dramatycznej. Stąd też Jego obecność
na uroczystym przecięciu wstęgi sali gimnastycznej, która w jego mniemaniu była potwierdzeniem dewizy, że „niemożliwe może być możliwe”.

Niemożliwe jest możliwe, jeżeli na swej drodze napotyka się tylu wspaniałych, bezinteresownych ludzi. Do takich bezsprzecznie należy Profesor UŁ Szczepan Miłosz, który pomógł mi dostosować kwalifikacje kadry nauczycielskiej do wymogów rynku lokalnego, przeprowadzając szkolenia z zakresu bankowości nie tylko dla nauczycieli mojej szkoły, ale również innych szkół kuratorium płockiego.

Nadchodził czas reformy oświaty i związanych z nią koniecznych zmian. Pan Janusz Moos, dyrektor ŁCDNiKP, ogromną rolę odegrał w przygotowaniu mojej kadry pedagogicznej do spełnienia jej wymogów. Chętnie korzystałam z jego ogromnej wiedzy
i umiejętności przewidywania zmian w szkolnictwie zawodowym, co pozwoliło mojej szkole nadążać za współczesnymi trendami w edukacji. Szkolenia organizowane przez dyrektora były prowadzone na niezwykle wysokim poziomie i wszyscy nauczyciele – łącznie ze mną – wracali z nich nie tylko wzbogaceni o wiedzę zawodową, ale również o jakże cenną
we współczesnej edukacji empatię i zdolność szybkiego reagowania na zmiany potrzeb rynku. Dlatego też  instytucję kształcącą tylko ekonomistów i handlowców udało nam się przeobrazić w szkołę przygotowującą młodzież do pracy w wielu innych zawodach. Dyrektor Moos dzielił się swoją wiedzą i wskazywał kierunki działania także dyrektorom ogólnopolskiego Klubu Szkół Handlowych przy Fundacji Liceów Handlowo–Kupieckich w Bydgoszczy, do którego należeliśmy od roku 1997.

Reforma wymagała także doposażenia bazy dydaktycznej, a remonty wpisały się na trwałe w mój zawodowy życiorys
i permanentnie spędzały mi sen z oczu. Na przestrzeni kilkunastu lat było ich wiele i większość z nich finansowana ze środków pozabudżetowych, a listę, którą wymieniłam uzupełniają nazwiska: Pana Jerzego Ceranowskiego – prezesa FLORIAN CENTRUM S.A. w Kutnie
i Pana Marka Syrdy – prezesa Schomburg Polska Sp. z o.o.  w Kutnie, Pana inż. Mieczysława Słomy, który służył swoją cenną wiedzą przy remontach wymagających ingerencji w konstrukcję budynków, a znał tę szkołę, gdyż nadzorował w  latach sześćdziesiątych jej budowę.

Nie sposób nie wymienić także dyrektorów PZU: Pani Zofii Kłodnickiej i Pana Tomasza Kozłowskiego, którzy pomagali finansować doraźne potrzeby remontowe związane z koniecznością wymiany podłóg niespełniających norm bhp w klasach lekcyjnych. Większe przedsięwzięcia w tym zakresie (wymiana nawierzchni na szkolnych korytarzach) współfinansowała centrala PZU w Warszawie dzięki wydatnej pomocy i osobistemu zaangażowaniu Pana naczelnika Henryka Marciniaka.

Pokonując finansowe trudności w powiększaniu kadry obsługowej, poszukiwałam możliwości zatrudnienia – zamiast ochroniarza w rynsztunku „bojowym” – portiera, który będzie przyjaźnie witał wchodzącą do budynku młodzież, a jednocześnie chronił ją przed niechcianymi gośćmi. W rozwiązaniu tego problemu pomógł mi PFRON, który zgodnie z istniejącym prawem utworzył stanowisko dla osób niepełnosprawnych, jednocześnie wyposażając placówkę w 21 kamer. Było to na owe czasy
(rok 2001) niezwykle nowatorskim sposobem zapewnienia bezpieczeństwa nie tylko na terenie szkoły, ale i wokół niej, gdyż
w sąsiedztwie stadionu  znajdowały się zbiorniki z paliwem potrzebnym do ogrzewania budynków szkoły i internatu. Nie wszyscy jednak zrozumieli tę ideęi okrzyknęli mnie miejscowym realizatorem programu Big Brother. Stanęłam wobec tego przed
Radą Powiatu, która w większości poparła  moje działania, ignorując słowa ludzi niechętnych nowym rozwiązaniom. Później zostały one zresztą wprowadzone jako wymóg narzucony przez nasze  Ministerstwo.

Do grona doświadczonych i chętnie dzielących się swą wiedzą dyrektorów należy również Pan Andrzej Kamiński – prezes Przedsiębiorstwa Produkcyjno-Handlowego SONIC w Kutnie, który nie tylko służył mi radą, ale również bardzo często wspierał finansowo i pomagał w organizowaniu ogólnopolskich seminariów dyrektorów i uczniów szkół zawodowych zrzeszonych
we wspomnianym już Klubie Szkół.

Nadszedł pamiętny rok 2004, w którym zrealizowały się odwieczne marzenia szkolnego środowiska o nadaniu szkole imienia. Byliśmy bowiem jedyną szkołą w regionie nieposiadającą patrona, a czasy wielu następujących po sobie reform nie sprzyjały wyłonieniu duchowego przywódcy. Po rozstrzygnięciu plebiscytu stało się wiadomym, że patronem szkoły będzie Władysław Grabski. Szukając odpowiedniej oprawy i pragnąc nadać właściwą rangę temu doniosłemu wydarzeniu, udałam się
do Profesora Tomasza Boreckiego, rektora SGGW,  członka Komitetu Wykonawczego Obchodów Roku  Profesora Władysława Grabskiego, w którym zasiadały znakomitości z kręgów polityki, oświaty i kultury. To w jego gabinecie znalazłam się któregoś dnia, informując onieśmielona, że chcemy należeć do szkolnej rodziny Grabskich – bo szkoła o tradycjach ekonomicznych,
a postać patrona bliska nam nie tylko ideowo, ale i geograficznie, bo rodem z niedalekiego Borowa. Pan Profesor z ogromnym zainteresowaniem wysłuchał mego „słowotoku”. Nie przerywając podpisywania swoim absolwentom przepustek do świata wiedzy tajemnej, spytał: – Czego Pani ode mnie oczekuje? – Ja na podorędziu miałam już sprawdzone, magiczne słowa: – Rady i wsparcia. – Rektor, człowiek niezwykle urokliwy i emanujący życzliwością, opowiadając
o swoich staraniach i trudach organizacyjnych związanych z przygotowaniem Roku Grabskiego, zaproponował, by nasza szkolna uroczystość kończyła państwowe i ogólnopolskie obchody tego Roku.

Dostaliśmy dużo listów gratulacyjnych od wielu znakomitości, m.in. ostatniego Prezydenta RP na uchodźstwie – Ryszarda Kaczorowskiego i rektora UJ Prof. Franciszka Ziejki, a 17 grudnia 2004 r. gościliśmy w szkole przedstawicieli lokalnych władz samorządowych, oświatowych i kościelnych, a także Profesora Macieja Grabskiego, wnuka patrona, wspomnianego Rektora Boreckiego, profesora PAN Marka Drozdowskiego  – biografa Grabskiego oraz inne zaproszone osoby, w tym dyrektorów szkół  ogólnopolskiego Stowarzyszenia, którzy na zakończenie tej szczególnej uroczystości wspólnie zasiedli do „chlebowego stołu”.

I tak wydawało się, że zamierzone cele zostały osiągnięte i najtrudniejszą drogę mamy już za sobą. Schodząc z wysokości i „mierząc siły na zamiary”, niekiedy zatrzymywałam się nad przepaścią, przeczekiwałam burze w dolinkach, nabierałam sił przed kolejną wspinaczką  i cały czas napotykałam na szlaku swej zawodowej wędrówki cudownych ludzi, którzy dodawali mi odwagi, inspirowali, podpowiadali rozwiązania, podawali rękę…

Zmierzając do ostatniego wyznaczonego celu, jakim jest jubileusz osiemdziesięciolecia szkoły, zaangażowałam osoby, które pozwoliły mi przygotować bazę dydaktyczną do tego niezwykłego święta. Działania te ponownie polegały na remontach – tym razem była to termomodernizacja budynków rozpoczęta przed wielu laty i dokończona dzięki wydatnym staraniom Pana Wojciecha Banasiaka – Dyrektora Wydziału Edukacji i Sportu Starostwa Powiatowego w Kutnie. Dokonaliśmy m.in. wymiany instalacji elektrycznej i grzewczej oraz wymiany okien. Wydawać by się mogło, że „koniec już zwieńczy dzieło”, bo  pozostały tylko sprawy kosmetyczne – odświeżenie i pomalowanie wnętrza szkoły. Mimo planowania  prac i zrozumienia konieczności dokończenia tak wielkiego przedsięwzięcia, na początku roku 2012 dowiedziałam się, że organ prowadzący  nie ma środków  na ten cel, dlatego wypróbowanym sposobem podążyłam utartymi szlakami w poszukiwaniu „rady i wsparcia”.

Szczególne miejsce na liście Wspaniałych zajmuje Pan Mieczysław Wośko
–  Prezes „POLFARMEX” S.A.
, znany ze swej charytatywnej działalności na kutnowskim rynku biznesowym. Nie musiałam długo przekonywać Go o celowości pomocy szkole. Mimo własnych planów remontowych, skierował do nas brygadę, która zaskoczyła wszystkich. Proszę Państwa, czy ktoś widział wykonawców prac remontowych, którzy nie używają niecenzuralnych słów, efektywnie zarządzają czasem, nie robią bałaganu, a jeśli już, to sprzątają po sobie…? Gest Pana Prezesa przerósł moje najśmielsze oczekiwania pod względem szeroko zakrojonego zakresu wykonanych prac i wysokości zainwestowanej kwoty. Parter budynku zachwyca starannością i dokładnością wykonania.

Jeszcze słowo o tych, którzy zawsze ze zrozumieniem odnosili się do moich próśb, czyli o Rodzicach uczniów. Wielu spośród nich włączyło się w remonty, finansując bądź wykonując samodzielnie prace związane z odmalowaniem kilku klas oraz porządkując tereny zielone  wokół szkoły.

Do tego wyjątkowego grona dołączył Pan Gilles Manchuel – przedstawiciel szkolnictwa zawodowego z Francji, którego poznałam na sympozjum dyrektorów szkół zawodowych
w Koszalinie i to z jego inicjatywy mogliśmy reprezentować Polskę podczas międzynarodowego spotkania poświęconego tematyce europejskiego szkolnictwa zawodowego w Lille i Armentieres we Francji. Było to niezapomniane przeżycie, ponieważ – mimo udziału delegacji z kilku krajów – zostaliśmy potraktowani szczególnie. Dyrektor szkoły Lycee Professionnel Ile de Flandre w Armentieres  goszczącej nas zorganizował spotkanie z polonią francuską z okolic Lille.

Zaprzeczając tezie, że z biegiem lat widzi się dalej, a zapomina o tych, którzy są obok – kolejny akapit chcę poświęcić mojej niezawodnej, wieloletniej współkierującej szkołą Agnieszce Zawadzkiej.

Zaczynałyśmy współpracę w kabarecie, i tak jak wspominała, ja miałam pomysł, a Ona wiedziała, jak go zrealizować. Na tej samej zasadzie układała się cała nasza osiemnastoletnia współpraca. Rozumiałyśmy się bez słów. Przebyłyśmy wspólnie długą drogę i jeżeli udało nam się coś osiągnąć, to dzięki Jej  zaangażowaniu, pracowitości, niezwykłym zdolnościom w wielu dziedzinach, a także odpowiedzialności za realizację wspólnych celów. Jej decyzję o odejściu na emeryturę przyjęłam z ogromnym smutkiem, gdyż poważnie zubożyła nasz tandem i choć zdaję sobie sprawę, że nie ma ludzi niezastąpionych, postawiła wysoką poprzeczkę swoim następczyniom.

Z podobną  refleksją pozostawiła mnie odchodząca na emeryturę kilka lat temu Pani wicedyrektor Krystyna Jarecka, przekazując „tekę ministra finansów” swojej uczennicy i następczyni – pani Henryce Engel, która do tej pory pokonuje tę poprzeczkę – mimo ogromnego obciążenia wiedzą, a teraz także kilkunastoletnim doświadczeniem – na ocenę celującą.

Ogromne zasługi w różnych dziedzinach działalności szkoły położyli moi współpracownicy dydaktyczni, administracyjni i obsługowi. Bez ich ogromnego wkładu pracy i profesjonalizmu, żadne moje działania nie byłyby skuteczne.

Pozostaje mi dziękować losowi, że na swej drodze spotkałam tylu Wspaniałych. Wędrówka moja trwa. Pisząc te słowa, jestem znowu niestety w trakcie poszukiwania środków na odmalowanie pozostałych dwóch pięter i kilku klas, aby 5 października – w dniu zakończenia obchodów jubileuszu – godnie przyjąć wspaniałych gości nie tylko z kraju. Szukam też sponsorów, którzy zechcą pomóc w publikacji niniejszej monografii. W tym celu odwiedziłam gabinety dyrektorów kutnowskich banków, którzy ze zrozumieniem odnieśli się do mojej prośby, ale na efekty trzeba będzie poczekać. Grupa przedstawicieli lokalnego biznesu dała się już zresztą poznać z najlepszej strony na wielu polach,
a także podczas bardzo efektywnej współpracy w zakresie praktycznej nauki zawodu.

Wierzę, że na ostatnim etapie mojej zawodowej drogi   spotkam kolejnych pomocnych ludzi, co  zmusi mnie  do uzupełnienia niniejszego wspomnienia o suplement – pozwalający optymistycznie zamknąć ten rozdział ….

 

Krótka historia „wielkiego” kabaretu „PINESKĄ” zwanego

Agnieszka Zawadzka 

Początek

Jest kwiecień 1975 r. W gabinecie dyrektora ZSZ CRS „SCh” zjawia się jeszcze studentka V roku filologii polskiej z podaniem o przyjęcie do pracy w charakterze nauczycielki j. polskiego  od września tego roku.  Pan dyrektor Czesław Falborski – człowiek życzliwy ale też rzeczowy – pyta, co studentka mogłaby zaoferować  uczniom (no i oczywiście szkole!) poza zwykłymi lekcjami.  Pytanie trochę zaskakujące, więc studentka w lekkiej panice  oferuje … szkolny teatrzyk satyryczny lub kabaretowy. Spodobało się, podanie rozpatrzone pozytywnie, od września mogę rozpocząć pracę i … cicho w duchu liczyć na to, że pan dyrektor zapomni o tym zobowiązaniu.  Niestety nie zapomniał!  I tak, z wielkim trudem spowodowanym brakiem doświadczenia w pracy nauczycielskiej, na koniec roku „urodził się” pierwszy występ szkolnego teatrzyku satyry, który w większości wykorzystał do celów scenicznych  teksty K.I. Gałczyńskiego i T. Boya – Żeleńskiego, dlatego trudno było nazwać go prawdziwym sukcesem, choć przedstawienie podobało się publiczności i …panu dyrektorowi.  Ale pierwsze koty
za płoty i postanowienie, że od nowego roku szkolnego będzie już inaczej – i była… przerwa
w działalności

STS na kilka lat, bo ważniejsze stało się dla byłej studentki,  a od września nauczycielki, życie osobiste. Na jej drodze stanął  Jasieńko, w którym – jak głosiła pieśń studniówkowego kabareciku (autorstwa p. Zofii Falborskiej) – kochało się w szkole „trzydzieści samych pąków, samych kwiatów, samych róż”.

 

 

Nowy początek

 

 

Rok szkolny 1979/80 to historyczna data powołania do życia szkolnego kabaretu „Pineska”: szef zespołu – Karol Olczyk, jego zastępca – Jacek Baranowski, skarbnik – Monika Bembenista i sekretarz – Jolanta Kwiatkowska  no i oczywiście najlepsi w szkole aktorzy, obdarzeni poza talentem scenicznym dużą dozą poczucia humoru i dystansu do siebie i rzeczywistości – A. Dyjecińska, D. Gadomska, P. Grabowski,
E. Kowalczyk, M. Materka, J. Michalak, M. Miszczak, G. Pilarska, J. Rozkosz, R. Sulikowska,
M. Walczyk, M. Włodarczyk później  M. Łuczak. Niestety Karol był już w klasie maturalnej i musiał pożegnać się z zespołem już w kwietniu, a jego obowiązki przejęła z dużym zapałem Grażyna Pilarska. Przepraszam, jeśli o kimś z tego składu zespołu zapomniałam i jednocześnie proszę o kontakt przez stronę  internetową oraz  o Wasze wspomnienia.

Każdy nawet nowy początek jest „nieśmiały’ i taki sobie. Nasz też taki był, bo zespół przygotowywał  przede wszystkim programy „na okoliczność”. No cóż – jakie czasy taki kabaret, ale było dużo zabawy, radości, poczucia więzi i przyjaźni. W dużych bólach rodził się spektakl kabaretowy z prawdziwego zdarzenia, który zespół przedstawił „szerokiej publiczności” 8 marca 1980 r.

Kiedy dziś proponujemy uczniom zajęcia pozalekcyjne,  pada zazwyczaj pytanie, czy to będzie
po lekcjach! (pozalekcyjne!!), bo jeśli tak, to w grę wchodzą tylko zajęcia przygotowujące o egzaminów. Dziś młody człowiek permanentnie nie ma czasu, nie interesują go zajęcia „obciachowe”, a takie jest prawie wszystko, co oferuje mu szkoła!  Szkoda, że nie mogą zajrzeć przez magiczną dziurę w czasie
na tamte zajęcia – bawiliśmy się wszyscy; opiekunowie, uczniowie, a nawet pani woźna, która zazwyczaj była pierwszym i bardzo krytycznym widzem ( już nieżyjąca pani Grzyb). I nikomu nie nudziło się. Coś nas łączyło, wzbogacało, inaczej wyglądała relacja między nauczycielem i uczniem. Zespół działał jak duża rodzina – organizowaliśmy z mężem, później też z kol. Zofią Falborska, uczniom zabawy
np. andrzejkowe, wyjazdy do teatrów łódzkich i warszawskich, a w spotkaniach i próbach często uczestniczyła moja wtedy 2 letnia córka i , jak zapisano w kronice, prawie syn (w kwietniu 1981 r. urodziłam Jarka) . Z tego też powodu do końca roku szkolnego pieczę nad zespołem przejął Jan Zawadzki, a od września 1981 r. szefową została p. Zofia Falborska i praca ruszyła pełną parą,
ale atmosfera i formy zajęć  nie uległy zmianie.

 

Czas rozkwitu

 

Kabaret „Pineska” wszedł w rok 1982 z dużym zapałem, zaczął rozwijać pod kierownictwem p. Zofii Falborskiej nareszcie twórczość własną, podglądając różne, mniej lub bardziej śmieszne, scenki i fakty
z życia naszej szkoły. Była plaża na wesoło, czyli jak ciało nauczycielskie spędza wakacje, były wizyty „idoli” zwanych Marabutami  pod oknami żeńskiego wtedy internatu, były egzaminy wstępne do szkoły
i matury w zwierciadle satyry, praktyki zawodowe i „ohapy”, zabawne scenki podpatrzone na lekcjach
i korytarzach, były….

Skład zespołu stanowili wtedy: M. Bembenista, M. Winiecka, E. Świątek, B. Pawlak, L. Kubiak,
Ł. Rypińska, M. Walewska, D. Gajdzińska, M. Szczesiak, E. Nowakowska, E. Śnieg, R. Lewandowska,
J. Lewandowska, D. Sadokierska, A. Grochowska, J. Rzadkiewicz i dwaj panowie: S. Jankowski
i M. Jaskulski; w niektórych programach gościnnie występowali również inni uczniowie, których tu nie wymieniłam, ale będę szczęśliwa, jeśli podzielą się  swoimi wspomnieniami na stronie jubileuszowej lub w kawiarence wspomnień.  Od września 1983 dołączyłam do kierownictwa „Pineski” i już w tandemie twórczym z panią Falborską tryskałyśmy pomysłami. I tak zespół zdobywał sławę i doświadczenie, nadal jednocześnie produkując również tzw.  programy państwowotwórcze (akademie ku czci i pamięci), niektóre naprawdę bardzo dobre, jak ten poświęcony rocznicy  zwycięstwa nad faszyzmem w maju 1983 r. wystawiony w KDK.  Atmosfera spotkań była niepowtarzalna – uzbrojeni w kanapki i napoje przychodzili wszyscy po południu, najczęściej do świetlicy w internacie ćwiczyć scenki przy salwach śmiechu, wymyślać teksty i gagi, produkować kostiumy i dekoracje. Co to były za niezapomniane spotkania!  Ile było w nich pozytywnej energii, ładunku wzajemnej sympatii i  wspólnej zabawy, a granica dzieląca zazwyczaj belfra i ucznia zacierała się.  Nigdy nie było nudno i banalnie, programy zawsze były niecierpliwie oczekiwane, dzięki „przeciekom” z prób. Powoli choć nieuchronnie „Pineska” stawała się  kabaretem z prawdziwego zdarzenia, bo i rzeczywistość szkolna  dostarczała niepowtarzalnych tematów do skeczów!  I tak narodziło się Ceeresowo – potężny zamek  „w stołecznym mieście Kutnie”, który miał swego władcę dyrektora Mężnego- potężnego, jego dwór tj. Zastępującego- niewiele mogącego  zwanego też Janem III Małomównym oraz Krystynę I Dobrotliwą, zaś na straży  dworu  stała Irena Groźna.  Pierwszy program z cyklu dziejów Ceeresowa przyniósł zespołowi sławę, a dalej bywało różnie, nawet groźnie. Jak przystało na kabaret podejmował on tematy kontrowersyjne, podpatrywał i komentował niektóre decyzje „dworu”, które aż prosiły się, by je wychłostać satyrą!  Największym echem
w społeczności szkolnej i nie tylko odbił się program „Upoważnionym wstęp wzbroniony”, a opiekunkom zespołu przyniósł upomnienie  i groźbę  kary, gdyż uznano go za niewychowawczy. No cóż – „satyra prawdę mówi, względów się  wyrzeka”, ale też „szczypie i kąsa” w dobrej wierze. Kto pamięta ten program, ten wie o co w nim chodziło i ma wyrobione zdanie na temat jego funkcji wychowawczej, a kto go nie zna, niech żałuje i niech go zżera ciekawość i zazdrość, że nie mógł uczestniczyć w tej zabawie.

Rok 1984  dał zespołowi możliwość zaistnienia w przeglądzie wojewódzkim, zagrania na prawdziwej scenie! Było to dla wszystkich mega przeżycie, dla niejednego aktora szansa na sukces i sławę, dla wszystkich potężna dawka adrenaliny i pozytywnej energii. I w takiej atmosferze zaczęła rodzić się „Miss Ceeresowa” z  Dorotą Gajdzińską w roli głównej – niezapomniane przedstawienie „Pineski”, które zrobiło furorę na I Wojewódzkim Przeglądzie  Amatorskich Zespołów Teatralnych w Płocku, ale nie zostało nagrodzone, bo nie mieściło się w konwencji przeglądu (był to jedyny zespół kabaretowy). Dla nas wszystkich jednak był to wielki sukces i powód do dumy. „Miss Ceeresowa” wystawialiśmy w szkole dwa razy, a główny przebój  przedstawienia „Córka rybaka” w naszej choreografii i brawurowym wykonaniu naszych „baletnic” była przez pewien czas szlagierem szkolnym!   Sława jednak zobowiązuje, ale też  powala i nasz zespół  nagle doznał całkowitego  „wyprania się” z pomysłów, a zaczynał się już nowy rok szkolny 1984/85. Nad obiema opiekunkami nie chciała fruwać żadna muza, pomysły nie przychodziły do głowy, a przecież oczekiwania były duże.  I narodził się z tego wszystkiego „Kryzysek” w roli głównej z Markiem Jaskulskim, niemowlęciem w wózku, nad którego przyszłością toczą spór
i roztaczają wizje przyszłości wiedźmy i dobre wróżki.  Wróżby zaiste spełniły się, ale dopiero w 1988 r.  a do tego czasu zespół jako kabaret nie zanotował większych sukcesów – ot takie tam  skądinąd śmieszne programy studniówkowe no i powroty do tekstów  „Zielonej gęsi” mistrza Gałczyńskiego (program pt. „Żywcem zapeklowana”). Były też produkcje bardziej ambitne z cyklu państwowotwórczych wystawianych nawet na deskach KDK (np. akademia pierwszomajowa).  Wena przyszła do opiekunek i tchnęła nowe siły w nowy również  zespół (niestety nie pamiętam, kto go tworzył), gdy  na peronie stacji kolejowej Kutno zatrzymał się słynny Orient Express.  Nowa energia wstąpiła w autorki tekstów ( Z. Falborska i A. Zawadzka), przynosząc ze sobą przepracowane i prześmiane popołudnia i wieczory.
Te niezapomniane rymy i skojarzenia, które niekoniecznie ujrzały światło dzienne w swej podstawowej wersji, te fajerwerki pomysłów inscenizacyjnych w schemacie – „ Agniecha mam super pomysł, ale chyba nie da się tego zrobić na scenie. Da się, spoko! To będzie tak i tak …”  No i dało się! Urodził się i powoli nabierał scenicznego kształtu program „Orient Expressem przez Kutno do Tokio”, który w satyryczny sposób pokazywał marzenia i pragnienia oraz osobowości naszych nauczycieli, a także w krzywym zwierciadle pokazywał niedomagania polskiej oświaty i rzeczywistości schyłkowego PRL-u, a był już rok 1988!!  Program był sukcesem „Pineski” , na III Wojewódzkim Przeglądzie  Amatorskich Zespołów Teatralnych w Płocku zajął II miejsce i był znowu jedynym programem kabaretowym.  Ale ten sukces był jednocześnie początkiem końca, bo szybko zbliżał się przełomowy rok 1989 i życie przerosło kabaret!

Wszystkim byłym uczniom, niezastąpionym odtwórcom ról głównych i epizodycznych, współtwórcom nie tylko sukcesów, ale też niepowtarzalnych przeżyć, przygód teatralnych, współuczestnikom imprez, szkoleniowych wycieczek do teatrów , prób i zabaw, współtwórcom tekstów do przedstawień serdecznie dziękują opiekunki „Pineski” Zofia Falborska i Agnieszka Zawadzka.  Bez Was nic nie byłoby możliwe! Prosimy, dołączcie swoje wspomnienia do naszych.

,,Nasze wspomnienia, błogi dar pamięci….”

(Gustaw Zieliński)

 

Maria Mączewska – Kapusta

 

Pewne zdarzenia są kamieniami milowymi w naszym życiu.  I tak właśnie postrzegam szansę pracy w bibliotece ówczesnego Zespołu Szkół Zawodowych CZSR ,,SCh”, którą otrzymałam w 1979 roku. Przyznam, że początkowo miałam mieszane uczucia – musiałam przecież zrezygnować pracy w Bibliotece Miejskiej – miejsca z ogromnym, zróżnicowanym księgozbiorem, tętniącego życiem kulturalnym. Kontrast z ciasnym pomieszczeniem, gdzie na regałach tłoczyły się obłożone w szary, smętny papier książki był, co tu ukrywać, ogromny.

Ale… kiedy 1 września weszłam do gwarnej, wypełnionej młodzieżą sali gimnastycznej, poczułam, że wreszcie jestem
na właściwym miejscu. I nawet trudy związane   z wprowadzeniem koniecznych zmian w układzie księgozbioru
(z anachronicznego numerycznego na działowy), praca w godzinach dezorganizujących cały dzień (od 9.30 do 17.00), uciążliwa ciasnota
w pomieszczeniach biblioteki nie odebrały mi radości  i satysfakcji z pracy z młodzieżą.

A co to była za młodzież…! Odpowiedzialna, pracowita, szanująca nauczycieli i, co teraz może się wydawać egzotyczne, dużo czytająca. Z ciepłym uśmiechem wspominam tzw. ,,regał z książkami do czytania”. Niewtajemniczonym wyjaśniam – chodzi oczywiście o literaturę młodzieżową. Naprawdę cieszę się, że dane mi było być ,,staroświeckim bibliotekarzem”, takim,
do którego młodzież przychodziła nie tylko po lektury czy ksiązki pomagające w nauce, ale także po to, by porozmawiać, poprosić
o radę, zwierzyć się ze swoich problemów. Tylko specyfika pracy w bibliotece szkolnej daje taką satysfakcję.

Na przestrzeni mojej wieloletniej pracy biblioteka zmieniła się diametralnie. W roku 1997 pani dyrektor Zofia Falborska podjęła decyzję o powiększeniu powierzchni biblioteki o sąsiadującą salę. Nareszcie można było swobodnie poruszać się między regałami  i stworzyć uczniom przyjazne (także dla oka) miejsce do lektury i nauki. Nowoczesne meble, ciekawy wystrój wnętrza, łatwy dostęp do księgozbioru – to wszystko sprawiło, że w bibliotece chciało się po prostu być… Powstanie Centrum Informacji Medialnej zdecydowanie mniej mnie ucieszyło. Komputery, Internet – ciarki przechodziły mi po plecach! Całe szczęście,
że dzielna ekipa kolegów informatyków z cierpliwością i zrozumieniem znosiła moje prośby o pomoc. Pomoc – to jest słowo chyba najlepiej oddające istotę współżycia naszej szkolnej gromadki.

Pani dyrektor Agnieszka Zawadzka swoje wspomnienia osnuła na kanwie działalności kabaretu Pineska. A jest o czym pamiętać! Szkoda tylko, że nie było w tamtych czasach wszechobecnych teraz kamer, który rejestrowałyby kabaretowe perełki! Jednorazowe obejrzenie występu – to marnotrawstwo wysiłku młodych artystów, bowiem znaczną część spektaklu zagłuszały salwy śmiechu.

Za ,,czasów CRS-u” tradycją były tzw. ,,międzybiblioteczne wymiany doświadczeń”. Raz w roku bibliotekarze spotykali się
w szkołach na terenie całego kraju, aby pochwalić się swoimi dokonaniami, podpatrzeć jak pracują koledzy. Ja byłam
w Szczecinku, Tczewie, Rzeszowie, Nałęczowie. Wreszcie ,,padło” na Kutno. Na jeden dzień zjechały do nas bibliotekarki
z Polski centralnej. Razem z koleżanką Irenką Just przygotowałyśmy prezentację naszej pracy i pokazową lekcję biblioteczną. Trzeba było jednak pomyśleć o jakiejś ,,wisience na torcie”. I olśnienie – przecież mamy szkolny kabaret! Koleżanki i młodzież ochoczo pospieszyli z pomocą i po południu Pineska dała popis swoich możliwości. Następnego dnia do biblioteki dostarczono piękny bukiet kwiatów z dołączonym bilecikiem. Uczestniczki spotkania jednym zdaniem podziękowały nam za gościnę – dalsza część liściku poświęcona była zachwytom nad występem kabaretu. I tak oto Pineska zapisała się nie tylko w pamięci naszej szkoły.

Mój skarbczyk ze wspomnieniami pełen jest takich ciepłych, wzruszających i radosnych chwil. Wypada tylko podziękować losowi, że dane mi było pracować w takiej Szkole i w gronie takich Koleżanek i Kolegów. Dzięki temu mogę powtórzyć
za Deotymą: ,,Wysnuj ze wspomnień nadzieję…”.

 

„Nie żal mi tamtych dni”

 Janina From

            Jest adwent – czas zadumy – akurat wstąpiłam do szkoły a Pani Dyrektor zaprosiła mnie na serdeczną rozmowę. Dowiedziałam się o przyszłorocznym jubileuszu 80 – lecia szkoły. Kiedy otrzymałam propozycję napisania wspomnień o moim przejściu do Zespołu Szkół CRS, nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele emocji ten temat kryje.

Moją pracę pedagogiczną rozpoczęłam w Technikum Ekonomicznym w Kutnie i po dziesięciu latach Kuratorium Okręgu Szkolnego w Płocku zdecydowało o połączeniu średniej szkoły ekonomicznej z Zespołem Szkół Zawodowych CRS „SCh” w Kutnie. Z kol. Stanisławą Fangrat zdecydowałyśmy się na przejście do technikum CRS, ale nowe środowisko to jednak nowe wyzwania, tym bardziej że funkcjonował tam system zaocznego kształcenia dorosłych, a ja spodziewałam się trzeciego dziecka. Pan Dyrektor Czesław Falborski pytał mnie: Koleżanko, czemu się pani tak uśmiecha, przecież czekają tak wielkie obowiązki? Tak, byłam optymistką, ale to wszystko mnie przerosło, tym bardziej że byłam członkiem Zarządu Głównego ZNP w Warszawie i należało również pogodzić wyjazdy do stolicy z nawałem codziennych obowiązków.

W 1980 r. odbywał się XIII Krajowy Zjazd ZNP (czasy „Solidarności”), kiedy KOR starał się o włączenie, czy nawet przejęcie dawnych struktur ZNP. Trudne obrady i rozgrywki wśród działaczy trwające całą noc, emocje sięgające „zenitu”.

Po powrocie do szkoły nowe obowiązki – spółdzielnia uczniowska (2 sklepiki: w szkole i w internacie), brak towaru… nie dałam rady… dostałam wylewu i trafiłam na 6 tygodni do szpitala. W domu nastoletni synowie i 3-letnia Marysia… doświadczyłam jednak wiele ludzkiej życzliwości. Byłam wzruszona szczególnie wsparciem koleżanek z Niną Falborską na czele (obecną Panią Dyrektor). Powoli wracałam do życia, do pracy, do młodzieży.

W latach 80-tych otrzymałam dyżury w internacie. Z dużym sentymentem wspominam ten czas spotkań z młodzieżą, organizowania kursów gotowania i szycia, zabaw andrzejkowych i wigilijnych oraz studniówek w sali internatu. Atmosfera była ogromnie koleżeńska: Halinka Sankowska, Renia Drzazga, Asia Kacprzak, Teresa Wronkowska. W tamtych trudnych czasach wspierałyśmy się wszystkim: lepszą herbatką, batonikiem (syn Mikołaj przywoził z Berlina, a ja chętnie dzieliłam się z koleżankami). Przepisy kulinarne: „stefanka”, „makiełki”, pączki „Donaty” służą do dziś. Przechowuję też haftowany „richelieu” biały kołnierzyk. Tego nauczyłyśmy się wszystkie w internacie.

Życie szkoły wprawdzie wyznacza rytm lekcji sygnalizowanych dzwonkiem, ferie, wakacje, rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego, ale są też wydarzenia wykraczające poza „szare” dni. W latach 80-tych organizowane były wakacyjne wyjazdy z młodzieżą na OHP do Jastrowia. Tam, na wstępie, każdy przechodził „otrzęsiny”: malowanie w stylu afrykańskim, picie niesamowitej „mikstury” (ze wszystkiego, co możliwe) i inne zawody – przeszkody. Atrakcją były szczególnie ogniska z udziałem gości „specjalnych”: pp. Zawadzkich i Dzikowskich, którzy przyjechali z Kutna na spotkanie z nami. Były smakowite szaszłyki, skecze i świetna zabawa. Czuliśmy się wspaniale, prześcigając w pomysłach i  dowcipach. No, i ponad 1 kilogram suszonych grzybów, jakie tam zebrałam, bo okolice były bogato zalesione (lasy pilskie) – to była super frajda (po 100 podgrzybków w pół godziny, a nawet jedna wycieczka na prawdziwki. Hura!!). Och, Jastrowie, jakie cudne! Gdzie jest taki drugi kraj?!

„Świętem” dla szkoły były też studniówki. Uwielbiam taniec, muzykę, towarzystwo, miałam więc świetną okazję, aby „zaszaleć”. Chociaż dyrektor Henryk Kierszka twierdził, że te biedne nauczycielki mają tylko studniówki jako rozrywkę. Ale co tam, bawiłam się i byłam szczęśliwa.

Lata 90-te to był chyba mój „złoty wiek”, kiedy mogłam wrócić do pracy w szkole i otrzymałam wiodący przedmiot: „finanse”. Reformy gospodarcze po upadku „socjalizmu” zmuszały  do intensywnego uzupełniania wiedzy, tym bardziej że zależało mi na udziale młodzieży w olimpiadach ekonomicznych. Były więc spotkania w Warszawie, na Nowym Świecie, w PTE z wykładowcami wyższych uczelni oraz koleżeńska wymiana doświadczeń. W jednym ze spotkań uczestniczyli nasi olimpijczycy. Były też wycieczki do Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, co pozwalało nam zdobywać nowe publikacje i wzbogacać szkolne pomoce naukowe.

Osobiste zaangażowanie owocowało aktywnością młodzieży otwartej na ciągłe doskonalenie wiedzy, która na ostatniej maturze z moim udziałem w znacznej części otrzymała oceny bardzo dobre, a nawet celujące. Niewątpliwie był to efekt zrozumienia ze strony Pani Dyrektor Falborskiej utrzymującej szkołę na najwyższym poziomie, współpracy koleżeńskiej z Krysią Pisarską, Kasią Kargier, Irenką Rybicką i stale obecną w moim życiu zawodowym Stenią Fangrat. Dziękuję!

Szkoła to był jednocześnie drugi dom, gdzie doznawało się wiele życzliwości, szczególnie w sekretariacie. Chociaż wymagania nas nie omijały, to właśnie one pozwoliły wypłynąć na głębię, jak uczył Jan Paweł II. Chciałabym więc na zakończenie zaśpiewać za słynną Edith Piaf: Non , je ne regrette rieu” – Nie, nie żal mi tamtych dni.

Grudzień, 2011

 

Galeria zdjęć
img_0907 mini_0079 1979-wrzesien-przed-szkola-nina-strojecka-i-a-zawadzka 1997-pazdziernik-15-0020